La noche de San Juan, czyli Noc Świętojańska. Najkrótsza noc w roku jest w Walencji hucznie świętowana. Zwłaszcza na plaży.
Tradycyjnie w tę noc rozpala się tam ogniska
i spędza czas z rodziną i przyjaciółmi grillując i biesiadując, by dokładnie o
północy wskoczyć do morza. Kto siedem razy przeskoczy fale, będzie miał
szczęście w kolejnym roku.
Wybraliśmy się więc wszyscy na la Playa de la Malvarrosa . Impreza była zorganizowana przez miasto. Potężny fragment plaży został odgrodzony i przeznaczony na tradycyjne palenie ognisk. W dziewięciu punktach od mniej więcej czwartej po południu można było pobrać drewno na ogniska. Niektórzy sami je sobie zorganizowali. Na plaży tworzono w piasku zagłębienia, mniejsze lub większe w zależności od tego jak duże było planowane ognisko.
Gdy my przybyliśmy na miejsce, około 22.00 z
daleka plaża wyglądała, jak nasze cmentarze na Święto Zmarłych. Z drona także.
Wcześniej szeroka płachta piasku, w większości pusta, wieczorem zajęta co do
ostatniego skrawka przez tłumy świętujących. Byli to głównie młodzi ludzie, ale
także całe rodziny, dziadkowie, wnuczęta, rodzice stłoczeni na plaży
wokół palących się ognisk.
Wszystko to zatopione w szczypiącym w oczy dymie i w
kakofonii dźwięków muzyki z przeróżnych boomboxów i mniejszych lub większych
kolumn.
Na promenadzie tłumy. Restauracje pełne
świętujących miejscowych i turystów. Zespoły muzyczne grające muzykę na żywo.
Wszystko pełne kolorów sztucznych ogni rozbłyskających od czasu do czasu na przybrzeżnym
niebie oraz migających światełek ledowych ze śmieciowych gadżetów sprzedawanych przez
najprawdopodobniej nielegalnych imigrantów, niestety.
Maria jakimś fartem skołowała drewno i udało nam
się znaleźć lokalsa, który użyczył nam rozpałki. My też mieliśmy swoje własne
ognisko, no powiedzmy że takie bardzo małe i symboliczne ale zawsze!
Gdy wybiła północ, spora część naszej erasmusowej ekipy
dołączyła do świętujących. Rzeczywiście w pewnym momencie chmara osób po naszej
lewej stronie, jako że zatrzymaliśmy się na skraju plażowej wędzarni, wbiegła
jak jeden mąż do wody, krzycząc, skacząc, celebrując w taki żywy,
charakterystyczny dla południa Europy sposób. Niezapomniany widok i przeżycia.
Tym bardziej niezapomniany był dla niektórych z
nas powrót. Metro linii numer 5 zamieniło się w ludzką puszkę sardynek.
Ci, którzy zdecydowali się posiedzieć na plaży
dłużej wybrali inną, nieco dłuższą drogę powrotną ale jednak mniej zatłoczoną. No może
oprócz tramwaju, ale metro już było puściutkie przed drugą w nocy.
Jakoś tak mamy na tych Erasmusach szczęście, że podczas pobytu dzieje się coś unikalnego i ciekawego a my możemy być tego częścią.
Komentarze
Prześlij komentarz